 |
|
|



Czas kosztowania Wschodu.
Początek lat dziewiećdziesiątych ubiegłego wieku zapisał się na Podkarpaciu
jako czas wzmożonej polsko-ukraińskiej wymiany handlowej. U "ruskich"
można było kupić wszystko i tanio. W Łańcucie, na rynku, zwanym powszechnie
"placem Balcerowicza", pojawił się niejaki pan Jurek, który
w niedługim czasie zaopatrzył sporą część okolicznej młodzieży w ukraińskie
szosówki. Eksploatacja roweru przypadła na czasy mojej największej aktywności
cyklistycznej: ostatnia klasa ogólniaka, studia i pierwszy rok życia zawodowego.

Rower dysonansów: optycznie toporny, ale o zdumiewająco wysokich właściwościach
jezdnych. Zawdzięczał je głównie bardzo sztywnej, kompozytowej ramie i
niezwykle nośnym zszytkom. To nieprawdopodobne, że rower, w którym było
tyle rzeczy do poprawienia pozwalał na tak ekonomiczną i dynamiczną jazdę!
Wielką zaletą tego roweru był niezbyt skomplikowany serwis. Kiedyś, tuż
przed Leskiem (dokładnie na 100 km od domu) zepsuł mi się mechanizm zapadkowy
w pięciotrybie. Poprosiłem wówczas pewnego uczynnego człowieka o użyczenie
mi: młotka, gwoździa tzw."krokwiaka", smaru ŁT-4, pincety i
małej agrafki. W kilkadziesiąt minut później rower był gotów do dalszej
drogi.

Na ruskiej kolarce nie tylko jeździłem, ale również... latałem! Rzecz
się działa w Lublinie, kiedy jechałem z dość dużą płytą sklejki przymocowaną
do stelaża plecaka. Wiał silny, przeciwny wiatr. Na zjeździe udało mi
się rozpędzić zaledwie do prędkości 40 km/h. Względna prędkość (moja prędkość
+ prędkość przeciwnego wiatru) prawdopodobnie była bliska 100 km/h. Przy
nagłym podmuchu wiatru sklejka zadziałała jak lotnia i poczęło mnie odrywać
od asfaltu!
Rower ten sprawdził się na asfaltach wielkowiejskich (Markowa) i wielkomiejskich
(Warszawa), na bezdrożach markowskich pól, w lasach Pogórza Dynowskiego
i na piaskach Kampinosu. Bez problemu pokonywałem na nim jednodniowe 200
km wycieczki.
Rower ów dwa razy był zawłaszczony. Pierwszym razem stał się ofiarą braku
dojrzałości emocjonalnej kulowskich Urszulanek. Sprawczynią czynu kierowały
względy osobiste. Roweru nie miałem dwa dni, a całą sprawę udało się rozwiązać
też przed powiadomieniem o kradzieży policji. Dwa lata później rower został
skradziony przez moczygęby z ul. Cyruliczej w Lublinie. Znajomość przestępczego
środowiska pewnego życzliwego cyklisty pozwoliła znaleźć sprawców kradzieży.
Ci przyznali się do niecnego czynu, ale nie chcieli wskazać miejsca przechowywania
roweru. Szczęśliwie byli to pijaczkowie, a nie profesjonalni złodzieje
rowerów. Dlatego padły słowa: "My musimy mieć dziś na flaszkę. Jak
ty nam nie dasz, to sprzedamy twój rower za cenę flaszki".
|
|
|
 |